Rumunia 2011 - Góry Rodniańskie

Podczas tygodniowego pobytu w Rumunii nie miałam zbyt wiele czasu na górskie wędrówki ale udało mi się wyruszyć na dwa szlaki. Pierwszy to wędrówka na szczyt Gargalau (2159 m.n.p.m.) którego ostatecznie nie zdobyłam z powodu burzy :( . Wędrówkę rozpoczęłam z parkingu na przełęczy Prislop mijając po drodze nowo wybudowaną cerkiew i idąc dalej doliną, wygodną drogą szutrową wzdłuż pastwisk.






Droga robiła się coraz węższa i coraz bardziej zarośnięta trawą, w końcu zamienia się w ścieżkę prowadzącą przez mokradła. Szlak zaczyna wspinać się ostro w górę na przełęcz Saua Gargalau. W dole można było zobaczyć jeziorko Lacu Izoru Bistritei. Na przełęczy spotkałam innych polskich turystów :) Zrobiłam też kilka zdjęć.





I wyruszyłam w dalszą drogę. Niebo coś zaczęło się chmurzyć ale z początku nie wyglądało mi to na burzę. Szlak prowadził wąską granią, na obie strony rozpościerały się wspaniałe widoki ... aż tu nagle usłyszałam coś jakby grzmot pioruna. Wydawało mi się, że burza jest daleko i nie nadciągnie nad Gargalau. Niestety grzmoty były słyszalne coraz częściej i coraz głośniej a przede mną było coraz ostrzejsze podejście na szczyt. Brakowało już nie wiele kiedy zaczęło kropić i podjęłam decyzję o powrocie. Szybko wróciłam na przełęcz. Tam znów zrobiłam kilka fotek


i pobiegłam na dół. Tylko, że do parkingu miałam co najmniej jakąś godzinę a schować nie było się gdzie. Burza mnie goniła i straszyła, do tego droga powrotna wydawała się jakaś inna i dłuższa ... trochę się bałam, że przegapiłam skręt i jestem już gdzieś na Ukrainie ;) Na szczęście zauważyłam znajome pastwiska. Pasące się na nich konie nie przejmowały się nadchodzącą burzą.



Podobnie owczarek który relaksował się po pracy ;)


 Obróciłam się w tył i zobaczyłam tą niesamowitą scenerię. Nie mogłam sobie podarować kilku zdjęć, mimo że burza była już prawie nade mną.



20 min później, już w deszczu dotarłam na parking, a raczej do schroniska znajdującego się przy nim. Wtedy lunęło na dobre i to nie tylko deszczem ale i dość sporej wielkości gradem ... ech ... nie chciałaby być w tym momencie na szczycie Gargalau ;) W schronisku postanowiłam coś zjeść i napić się gorącej herbaty. Ciężko było dogadać się z babcią obsługującą kuchnię ... w końcu z pomocą przyszła mi młoda Rumunka która tłumaczyła babci na rumuński to co mówię po angielsku. Trzeba przyznać, że młodzi Rumunii bardzo są chętni do wszelakiej pomocy, a ze starszymi zupełnie nie idzie się dogadać. Po powrocie do Polskie dowiedziałam się, że ... po rosyjsku trzeba było mówić ;) A w schronisku na przełęczy udało mi się zamówić rumuński specjał - mamałygę ;) i herbatę miętową. Herbaty czarnej ani zielonej tam nie piją, mają za to coś na co raz dałam się nabrać i co nazwałam płynną galaretką ;) no i herbaty ziołowe. Mamałygi nie byłam w stanie dojeść do końca, jak dla mnie to bezsmakowy glut ;) no chyba, że jest dobrze przyprawiona jak ta z dużą ilością grzybów którą wcześniej jadłam w restauracji. Tym razem jednak to nie było to i zraziłam się totalnie do tej potrawy.


Komentarze

Popularne posty